|
Gazeta Festiwalowa "Na horyzoncie", nr 4
27 lip 2014
O subiektywnym spojrzeniu, specyficznym sposobie pracy i wędrowaniu opowiada Boris Lehman – reżyser „Moich siedmiu miejsc” pokazywanych w sekcji Panorama.
Rozmowa z Borisem Lehmanem gościem tegorocznej edycji MFF T-Mobile Nowe Horyzonty.
27 lipca 14
W historii australijskiego pilota zestrzelonego nad Singapurem w 1942 roku zawarłem własne doświadczenie dojrzewania – mówi Aaron Wilson, reżyser filmu „Canopy”.
Rozmowa z Aaronem Wilsonem, którego film startuje w Międzynarodowym Konkursie Nowe Horyzonty.
więcej
Magdalena Felis: Twierdzisz, że „Canopy” to film o człowieku, który musi odnaleźć się w obcym kraju. Dlaczego jednak to oswajanie umieściłeś w ekstremalnej rzeczywistości wojny?
Aaron Wilson: Wojna to sytuacja graniczna, najstraszniejszy test. Zmusza do odpowiedzenia sobie na pytanie, kim jesteśmy, o co nam chodzi. Doświadczenie wojny zatruwa na całe życie. Przeprowadziłem wiele rozmów z ludźmi, którzy przeżyli wojnę i wciąż na nią „chorują”. W tych historiach znalazłem coś, co zaczęło mnie inspirować – doświadczenie niewyobrażalnego, życie w rzeczywistości, która jest niewiadomą. „Canopy” to spojrzenie na rodzącą się relację dwóch mężczyzn we wrogich realiach. I przez to do bólu autentycznej.
Skąd to zainteresowanie wojną?
– Dorastałem w małym miasteczku w Australii, gdzie żyło dużo osób doświadczonych wojną. Byli nią skażeni – tak jak ich dzieci i dzieci ich dzieci. Więc to był temat „zza ściany”. Kiedy siedem lat temu zacząłem na poważnie o tym rozmawiać, odkryłem zdumiony, że ich doświadczenia przypominają moje własne doświadczenie dojrzewania. Zacząłem się zastanawiać, gdzie jest sam początek tego przeżycia, które zostaje z tobą później na zawsze. Gdzie jest jego epicentrum. Z tego wziął się pomysł na film.
O Twoim filmie mówi się, że to kino wojenne na dwóch aktorów i dżunglę.
– Dżungla jest specyficzną przestrzenią. Otwartą i zamkniętą jednocześnie. Bohater zostaje przez nią połknięty. Rodzi się na nowo i całe jego życie zaczyna się na nowo. Będzie musiał od początku uczyć się jego reguł. Zdobywać umiejętności, bez których nie uda mu się przeżyć. Ale im bardziej wsiąka w dżunglę, tym głębiej zdaje sobie sprawę, że nie ma z niej ucieczki. Przechodzi różne jej kręgi, jakby wchodził do kolejnych pokoi, które inaczej brzmią, pachną. Dżungla zaczyna nim manipulować. Staje się rzeczywiście labiryntem. Kiedy kończy się film, wiadomo, że bohater nigdy nie uwolni się od tego świata. Że utknął w nim na zawsze.
Słyszałam, że planujesz drugą część „Canopy”.
– Chcę zobaczyć, jak bohater odnajdzie się w swoim normalnym życiu po powrocie ze świata dżungli i wojny. Kiedy zda sobie sprawę, że utknął tam na zawsze. Jak ułoży sobie relację z ojcem czy dziećmi z traumą w tle. Bo może – tak jak nie miał umiejętności przeżycia w dżungli – nie ma też umiejętności życia w swoim świecie. Umiejętności wychowywania dzieci, stworzenia silnej i trwałej relacji z żoną. Tych rzeczy trzeba się nauczyć, tak jak sztuki przetrwania.
Rozmawiała Magdalena Felis
„Canopy”
Dziś, godz. 16.15, Kino NH 9
Jutro, godz. 13.15, Kino NH 9
27 lipca 14
Marchew może być zaskakująco inspirująca, jeśli ktoś potrafi spojrzeć na nią z uwagą i miłością.
więcej
Patrice’a Fortiera poznajemy, gdy klęczy na podłodze, zatapiając dłonie w wielkiej misie. Oddziela łuski od nasion. Pracuje w ciszy, skupieniu i samotności, jak średniowieczny skryba pochylony nad manuskryptem. Gdy chwilę potem widzimy go na targu, sprzedaje wyhodowane przez siebie nasiona amatorom ogrodnictwa, ale jest już zupełnie innym człowiekiem. Rzuca żartami, dzieli się dobrymi radami, promienieje. To człowiek, który znalazł swoje miejsce w życiu.
Fortier to nie tylko tytułowy siewca, ale też artysta wizualny. Obie sfery są ściśle związane. Nasienny interes zaczął jako projekt artystyczny. Szybko okazało się, że autor musi poświęcić mu się całkowicie. I tak od kilku lat Fortier szuka po ogrodach i polach rzadkich roślin, ręcznie zapyla kwiaty i z czułością oddziela ziarno od plew. Przywraca do życia zapomniane gatunki warzyw, dzięki którym świat ma na powrót stać się różnorodny i zyskać nieco więcej uroku. Swoją pasją skutecznie zaraża innych.
Julie Perron ze spokojem śledzi wszystkie jego działania, obserwując przyrodę i dokumentując codzienne pieczołowite zabiegi Patrice’a. Patrzy się na to bez znużenia, również dlatego, że sam bohater jest postacią niezwykle malowniczą. Nieustannie zmienia fryzury i styl ubierania, raz wygląda jak zmęczony farmer, za chwilę jak elegancki młody dżentelmen albo ekstrawagancki artysta. Nie przestał być artystą, gdy został pełnoetatowym siewcą. Najbardziej interesujące z wykopanych w ogrodzie marchewek skanuje, tworząc obrazy podziemnego życia. Z innych roślin buduje delikatne rzeźby. Czasem z przyjaciółmi organizuje szalone performance’y albo zaprasza sąsiadów do wspólnego świętowania urodzaju.
Trudno powiedzieć, czy zapomniany gatunek buraka może mieć wpływ na losy świata. „Siewca” przekonuje, że warto przynajmniej spróbować.
Iwona Sobczyk
„Siewca”
Dziś, godz. 16.15, Kino NH 8
Jutro, godz. 10.00, Kino NH 4
27 lipca 14
Szał tworzenia opętuje Garella, króla dżungli pod Barceloną. Jego narzędziem nie będzie jednak pędzel, dłuto czy najnowszy model cyfrowej kamery, ale las. Efekty zaskakują i budzą szczery podziw dla determinacji bohatera filmu „Twórca dżungli”, biorącego udział w Międzynarodowym Konkursie Filmów o Sztuce.
więcej
Tarzan z Argelaguer buduje swoje studio, prawdziwy azyl, w lesie. Obwiesza je prymitywnymi strachami na ludzi, otacza labiryntami, chroni tym, co oferuje ze swojego arsenału otaczająca go dzika gęstwina.
Ta kryjówka nie jest jednak prymitywnym szałasem albo ziemianką, ukrytą pod plecionką z liści i gałęzi, ale strzelistą konstrukcją, która pnie się dumnie ku niebu, jakby ścigała się z rosnącymi wokół drzewami. Garell początkowo udostępnia swoje dzieło ludziom, jednak zrażony ich obecnością zabrania im wstępu. Ludzie miasta nie ustępują i w akcie zemsty podkładają ogień.
Zniszczenia tylko potęgują determinację twórcy. Wkrótce na zgliszczach powstaje kolejna konstrukcja, tym razem większa, wyższa i skuteczniej chroniona.
W swoich wieloletnich działaniach bohater filmu jest niczym tropikalna dżungla – nieustępliwy, wydzierający cywilizacji każdy chwilowo niestrzeżony skrawek ziemi.
Garell, mimo szczerych, konsekwentnie realizowanych chęci stania się człowiekiem lasu, nie jest w stanie nim być. Przed kamerą odgrywa rolę Tarzana, biega w skórzanym wdzianku ze swoim siostrzeńcem, jednak swoją kryjówkę, nie wiedzieć dlaczego, umiejscawia tuż obok szosy, a kształty, jakie nadaje drewnianym wieżom, przypominają kontury zachodniej metropolii.
Reżyser portretuje swojego bohatera z wyraźną sympatią. Kadry, ukazujące skomplikowaną, przemyślaną plątaninę, pełne są fascynacji. Wiele jest tutaj również humoru – Tarzan śmiga po lesie do muzyki Vangelisa z „Rydwanów ognia” albo toczy walkę z kozłem, krzycząc: „Jestem królem dżungli!”. Władcą samozwańczym.
Łukasz Jakubowski
„Twórca dżungli”
Dziś, godz. 13.15, Kino NH 8
Jutro, godz. 16.00, Kino NH 4
27 lipca 14
Nazywany drugim Pink Floyd, brytyjski zespół Archive przez lata pragnął zobrazować swoje utwory, które według słuchaczy od zawsze miały filmowy potencjał. Ich „Axiom” jest w programie pokazów specjalnych.
więcej
Grupa Archive, znana z długich, mantrycznych gitarowych solówek, postanowiła odświeżyć stylistykę swoich kompozycji.
W filmie „Axiom”, powstałym w niespełna dwa tygodnie, nie zabrakło oczywiście rockowego brzmienia. Jest to jednak album, którym muzycy wyszli poza dotychczasową strefę komfortu. Nie uświadczymy w nim długo rozwijanych motywów, występujących chociażby w pełnych wersjach ich radiowych hitów. W projekcie nie zabrakło patetycznych i rytmicznych melodii oraz dźwięków dzwonów (muzycy nagrali dzwonników z londyńskiego Greenwich), tak mocno przywołujących na myśl wspomniane wcześniej Pink Floyd.
Film nakręcony przez Jesusa Hernandeza, hiszpańskiego artystę tworzącego z kolektywem NYSU, to wizualna oprawa do najnowszego albumu brytyjskich muzyków. Podzielona na kilka rozdziałów opowieść ma spójny, wyraźnie sprecyzowany charakter. Zaczytani w Orwellu, Huxleyu i, miejmy nadzieję, również w Zamiatinie, autorzy scenariusza po raz kolejny uświadomili widzom, że to, co ponad wiek temu istniało w literaturze jedynie jako koncept, który nie powinien się urzeczywistnić, kilkadziesiąt lat później nabiera realnego kształtu.
Na tytułowej wyspie Axiom rządzi niejaki John Preacher. Grany przez Jonathana Davida Mellora wysoki i szczupły mężczyzna odziany w czarne szaty, przypomina odrobinę Maxa von Sydova z filmów Bergmana.
Ale spokojnie, nikt z Archive nie starał się stworzyć historii o podobnym ciężarze gatunkowym. „Axiom” to przypowieść, w której nie ma wątpliwości co do tego, co jest dobre, a co złe.
Preacher przeżył bowiem trzecią wojnę światową i odnalazłszy bezludną, skalistą wyspę, postanowił zaludnić ją, a swoich poddanych strzec przed okrutną rzeczywistością. Górujący nad wyspą dzwon ma za zadanie zagłuszać dźwięki zewnętrznego świata, sam zaś władca nieprzerwanie występuje w miejscowej telewizji. Jest przekonany o słuszności swych poglądów, które za błędne uznaje grupa buntujących się mieszkańców. Przepięknymi buntownikami są tak zwane Zdeformowane Anioły – głusi od dźwięku dzwonu rewolucjoniści, czekający na zbawcę.
Muzycy dobrze wiedzą, jakimi prawami rządzi się kino, i mają świadomość, jak skonstruować melodię, która chwyci za serce. „Axiom” można traktować również jako odpowiedź na inne multimedialne projekty muzyków. Kanye West, tworzący półgodzinne wersje teledysków, również odwoływał się do kina, produkując sążniste wideoklipy, wypełnione długimi ujęciami stroboskopowych świateł. Czarno-biały „Axiom” jest jednak znacznie bardziej mroczny i zamiast nieskrępowanej wolności służyć ma głębszej zadumie. Audiowizualny projekt NYSU i Archive ucieka od nośnej, publicystycznej wizji złego świata mediów. To raczej utkana z fabularyzowanego wideoartu metafora na temat władzy, którą warto zobaczyć na dużym ekranie.
Natalia Kaniak
„Axiom”
Dziś, godz. 22.15, Kino NH 9
Jutro, godz. 22.14, Kino NH 9
27 lipca 14
Producent „Medianeras” debiutuje jako reżyser absurdalnym, kafkowskim portretem zapomnianego króla Hiszpanii, który w dodatku był Włochem.
więcej
„W 1870 roku złożono mi propozycję objęcia tronu Hiszpanii” – w pierwszej scenie „Spadającej gwiazdy” Amadeusz I Sabaudzki (Àlex Brendemühl) zwraca się „do widza” niemal jak w telewizyjnym wywiadzie. „Zgodziłem się. Moje panowanie było przelotne” – kończy obojętnym tonem. Elekcja, tak jak inne sprawy wagi państwowej, odbywa się tu poza kadrem – słyszymy odgłosy wielkiej polityki, patrzymy na intymną historię samotnego władcy.
Włoch Amadeusz Sabaudzki w debiucie reżyserskim Luisa Miñarro, sprawnego producenta (m.in. „Medianeras” czy „Miasto Sylwii”), to władca ekscentryczny, nie tylko z powodu ambicji uczynienia z Hiszpanii nowocześnie zarządzanego kraju z dobrze funkcjonującą służbą zdrowia, ale także z powodu pomniejszych „dziwactw” – jak wegetarianizm czy abstynencja. Korona Hiszpanii oznacza dla niego więzienie – wokół podnosi się rewolucja, na zamku czyhają machiaweliczni doradcy, a nadworny biskup mówi mu wprost: „Wasza wysokość – proszę wybaczyć mi szczerość, ale… Nikt cię tu nie chce”.
Obok dylematów władzy toczy się tu historia zupełnie inna – historia dotykania, wąchania, smakowania. „Czy pachniała mocno?” – pyta król swojego asystenta Alfreda, po tym jak przygląda się jego seksualnym zabawom ze służącą. Wszystko, co intymne, jest tu sensualne – zamknięte w Caravaggiowskich kadrach, których powagę rozładowują musicalowe wręcz przerywniki z celowo tandetną muzyką.
„Spadająca gwiazda” pobrzmiewa eksperymentami Petera Greenawaya, bawi się formą starych musicali, przetwarza manierę telewizyjnych dokumentów i czerpie z kina kostiumowego. Zamiast na dialogach i aktorskiej ekspresji, skupia się na dźwiękach – woda kapie tu w wyjątkowo zmysłowy sposób. Z tych dziwnych elementów powstaje bardzo szczery portret króla, który coraz bardziej zdaje sobie sprawę z absurdu swojego stanowiska, rzekomej władzy, a może nawet istnienia. Cierpki, śmieszny i smutny.
Magdalena Felis
„Spadająca gwiazda”
Dziś, godz. 19.15, Kino NH 9
Jutro, godz. 10.15, Kino NH 9
27 lipca 14
„Mały Quinquin” to nowy film Bruno Dumonta. I na tym właściwie można by skończyć zapowiedź, bo reżyser ma swoje stałe miejsce w programie festiwalu, a wśród jego uczestników swoich wiernych wyznawców.
więcej
Dumont nie raz już zaskakiwał swoich fanów. Ma swój niepodrabialny, rozpoznawalny styl, ale lubi eksperymentować i bawić się konwencjami. Kto widział genialną „Ludzkość”, pewnie nie spodziewał się pornograficznego „Twentynine Palms”. Kto z tej ostatniej projekcji wyszedł, trzaskając drzwiami, mógł odetchnąć, śledząc religijne rozterki bohaterki „Hadewijch”. I kto by pomyślał, że zwolennik naturszczyków zaangażuje w „Camille Claudel” Juliette Binoche?
Tym razem Dumont przeszedł samego siebie. Nakręcił dla telewizji komedię rozgrywającą się na północy Francji, w krainie zamieszkanej przez Ch’timi. Tak, to już było. Ale Dumont nie zamierza pojedynkować się z Danym Boonem. Jego komedia jest tak samo „dumontowska” jak wszystkie pozostałe jego filmy. Znów zaangażował naturszczyków, od których nie można oderwać wzroku, i zbudował film z obrazów, które są piękne nawet, gdy są brzydkie.
Wszystko zaczyna się od znalezienia w starym bunkrze nieżywej krowy nafaszerowanej ludzkimi zwłokami. Śledztwo w tej sprawie prowadzi niezbyt rozgarnięty kapitan van der Weyden, a jego z kolei śledzą miejscowe dzieciaki, czyli niesforny mały brzydal Quinquin ze swoją bandą.
Ludzki i krowi trup ściele się gęsto, sprawa komplikuje się coraz bardziej, a publiczność chichocze. Czasem tylko śmiech więźnie w gardle, bo Dumont swoim zwyczajem nie szczędzi brutalnych scen i równie brutalnych wniosków. W małym, sielskim miasteczku króluje rasizm, zazdrość i zdrada.
Iwona Sobczyk
„Mały Quinquin”
Dziś, godz. 19.15, Kino NH 7
3 sierpnia, godz. 15.30, Kino NH 7
27 lipca 14
Pozory mylą. I to czasami bardziej, niż mogłoby się wydawać. O tym w swoim nagrodzonym na ostatnim festiwalu w Wenecji filmie mówi niemiecki reżyser Philip Gröning.
więcej
Autor, który po raz kolejny, po „Wielkiej ciszy” (2005), tworzy obraz trudny, chwilami irytujący, ale konsekwentny i pozostający w głowie odbiorcy na długo po projekcji.
Pierwsze sceny niespełna trzygodzinnej „Żony policjanta” mogą wzbudzać u widza opór. Formalny rygor, minimalizm, narracja oparta na podziale na różnej długości rozdziały. Niektóre trwają ledwie kilka sekund, inne są rozciągnięte. Może się to wydać niezrozumiałe.
Niemiecki reżyser portretuje niby zwyczajną, małomiasteczkową rodzinę, której rytm dnia wyznacza praca mężczyzny. Uwe jest policjantem, stoi na straży porządku, co jeszcze bardziej sugerować może, że za drzwiami mieszkania nie dzieje się nic złego. Nawet pierwsze sine ślady, które pojawiają się na ciele kobiety, nie wzbudzają podejrzeń.
Jednak im bardziej wnikamy w fabułę, tym pojawia się więcej wątpliwości, a kolejne elementy układają się w spójną całość. I zdajemy sobie sprawę, że przecież nie ma tu żadnego gwałtownego zwrotu, fabularnej wolty. Że tak było od samego początku. To w filmie Philipa Gröninga uderza najbardziej.
Strywializowanie przemocy i przekonanie, że może kryć się ona nawet za najbardziej niewinną maską. Z tej perspektywy zupełnie inaczej spoglądamy też na strukturę filmu. Nie sprawia już wrażenia nieuporządkowanej czy chaotycznej. Wręcz przeciwnie. Wydaje się przemyślana i zaplanowana w najdrobniejszym szczególe. Philip Gröning daje widzowi lekcję filmowej pokory. Lekcję, której długo nie zapomnimy.
Kuba Armata
„Żona policjanta”
Dziś, godz. 18.45, Kino NH 2
30 lipca, godz. 18.30, Kino NH 2
2 sierpnia, godz. 15.30, Kino NH 2
27 lipca 14
Pisanie historii na bieżąco jest niewdzięcznym zajęciem. Rafał Syska, filmoznawca z Uniwersytetu Jagiellońskiego, podjął się tego wyzwania, tworząc „Filmowy neomodernizm” – projekt, do którego puentę tworzą analizowani w książce reżyserzy.
więcej
Autor będzie dziś o godz. 19.00 gościem Gazeta Cafe, a rozmowę z nim poprowadzi dziennikarz „Gazety Wyborczej” Paweł T. Felis. W tym roku miejscem spotkań jest dziedziniec hotelu Puro przy ul. Włodkowica 6. Posiadacze karnetów i akredytacji zyskują 10-procentową zniżkę przy kupnie tej pozycji w księgarni Tajne Nowe Horyzonty (w festiwalowym kinie).
Publikacja zawiera obfity wstęp teoretyczny, który przybliża najnowszą myśl filmową, jak i monograficzne fragmenty na temat dziewięciu najważniejszych reżyserów nurtu „slow cinema”. W Polsce pokutuje przekonanie o trudnej przyswajalności filmoznawczych publikacji, które czytane są jedynie przez wąskie środowisko. „Filmowy neomodernizm”, mimo trudnego tematu, to przystępna lektura dla każdego, komu bliskie jest kino artystyczne.
Jedynym minusem książki jest jej sposób wydania, który nie zachwyci bibliofili. „Filmowy neomodernizm” powiela stereotyp akademickich opracowań, w których czytelnik musi zadowolić się jedynie treścią.
Rafał Syska, „Filmowy neomodernizm”, wyd. Avalon.
Natalia Kaniak
27 lipca 14
Świadek wskazał na piękną blondynkę. Siedziała w drugim rzędzie.
więcej
– Nie zrobiłam tego.
Detektyw Erwin podrapał się po karku.
– Jakieś dowody? Świadek sugeruje, że zna pani film.
– Zna, chwaliła się dookoła przed seansem – odezwała się kobieta z przekrzywionym kokiem.
– Nagrywałam film tym telefonem. Trzymałam go w dłoni, które wobec tego miałam cały czas zajęte.
– To kradzież, złodziejko! – krzyknął reżyser.
– Więc mnie ukarz.
Detektyw Erwin wziął od blondynki telefon. Przewinął nagranie do drugiej łyżeczki. Żadnych odgłosów morderstwa, jednak aparat zarejestrował coś dziwnego, jakby zduszone warczenie. Może to być morderca, co wskazywałoby na emocje zemsty towarzyszące popełnianiu zbrodni, czyli motyw. Ale może to być również pies.
– Czy na sali jest pies? – Erwinowi odpowiedziała głucha jak pień cisza. – Nie ma. No i dobrze, lubię to. Oczywiście, oczyszczam panią z zarzutu, proszę jednak nie opuszczać sali.
Detektyw zwrócił się do zaspanego, wychudzonego staruszka: – Dlaczego zabił pan tego młodzieńca?
– Nie wiem, to znaczy spałem.
Reżyser parsknął pogardliwie.
– Cisza! – wrzasnął Erwin.
– Film jest ładny, tylko pracowałem w nocy, a żona mi spać nie daje, to przychodzę tutaj.
Erwin wpatrywał się w siódmą łyżeczkę, leżała na dnie akwarium. Wokół niej pływały wesołe meduzy.
– Czym się pan zajmuje?
– Jestem czyścicielem Odry, wyławiam buty, śnięte ryby. Pary razy ciało też znalazłem, jakby co.
– Ciało… – Erwin zerknął na trupa. Pomyślał o odciskach palców, których z pewnością nie było na rękojeściach. Rękawiczki morderca musiał wziąć ze sobą. Można przeszukać podejrzanych. A co, jeśli morderca zapobiegliwie rękawiczki zjadł? Tok myślowy detektywa przerwało walenie w drzwi. Ktoś próbował wejść na salę. Cdn.
Łukasz Jakubowski
|
|
Moje NH
Strona archiwalna 14. edycji (2014 rok)
|