|
Gazeta Festiwalowa "Na horyzoncie", nr 7
30 lip 2014
– Któryś z polskich krytyków napisał, że szukamy skandalu. Nie jesteśmy pewni, czy oglądał film – o „Hubie”, startującej w Międzynarodowym Konkursie Nowe Horyzonty, opowiadają Wilhelm i Anka Sasnal.
Rozmowa z Anką i Wilhelmem Sasnalami autorami filmu „Huby”.
30 lipca 14
Rozmowa z Benjamínem Naishtatem reżyserem „Historii strachu”.
więcej
Natalia Kaniak: To nie pierwsza „Historia”, jaką nakręciłeś, wcześniej była krótkometrażowa „Historia zła”.
Benjamín Naishtat: W języku hiszpańskim „historia” to również „opowieść”. To projekt po trosze konceptualny, bo nie możemy w nim mówić o klasycznej narracji. Film zaczyna się i kończy w tym samym momencie, z tą różnicą, że wśród bohaterów narasta napięcie. „Historia…” zaczyna się od krótkich, niepowiązanych scen, a kończy na wspólnej panice w ciemności. W przeciwieństwie do tego, co kręci Haneke, nie chciałem opowiadać o moralności. Ale lubię tematy polityczne i dlatego zestawiłem bohaterów mieszkających na strzeżonym osiedlu z tymi, którzy u nich sprzątają.
Miałeś zamiar wystraszyć widzów?
– Tak, chociaż w odmienny sposób, niż nauczyło nas kino. Nagi mężczyzna w scenie na stacji benzynowej nie powinien wzbudzać strachu. Jest bezbronny, jednak starałem się skonstruować sytuację tak, aby można było się go bać. Mam nadzieję, że widz zobaczy dzięki temu filmowi, w jak irracjonalny sposób buduje się w nas strach, i że jest to sprawa naszego nastawienia.
Akcentujesz klasowość bohaterów?
– Chłonę to, co dzieje się w Buenos Aires i na jego przedmieściach. Ci, co dorastają w świecie społecznej nierówności, są przerażeni innością. Dlatego zrobiłem o tym film. Żyjemy w krajach bez komunizmu – w momencie, w którym można wierzyć, że doszliśmy do konsensusu w kwestiach ideologicznych. A prawda jest taka, że ludzie dalej cierpią na nierówność. Teraz pracuję nad filmem „Rojo” („Czerwień”) – będzie opowiadał o bardzo krwawych czasach, kiedy w Argentynie w latach 70. ludzie ginęli z racji swoich przekonań, a większość nie reagowała na to okrucieństwo.
Tworzysz filmy ze złości?
– Staram się ją przekuć w coś pozytywnego. Mam nadzieję, że robiąc swoje, uda mi się do kogoś dotrzeć. Kino wcale nie umarło. Staje się coraz trudniejsze, ale nadal ma zwolenników. Wizyta w kinie wciąż głęboko angażuje. Dlatego uważam, że warto to wykorzystać.
Rozmawiała Natalia Kaniak
30 lipca 14
– Odpowiedzi na wiele pytań nie dostajemy od rodziców, ale odnajdujemy je sami, ukryte na dnie rzeki – mówi Marcin Dudziak.
Rozmowa z Marcinem Dudziakiem reżyserem filmu „Wołanie”.
więcej
Łukasz Jakubowski: W biorącym udział w Międzynarodowym Konkursie Nowe Horyzonty „Wołaniu” punktem wyjścia, jak w poprzednich „Słowach”, jest relacja ojciec – syn. Dlaczego wraca Pan do tego wątku?
Marcin Dudziak: W „Wołaniu” to ustawienie wyjściowe, istotą filmu jest wewnętrzny proces chłopca, jego przeczucie momentu inicjacji. Wracałem do własnych doświadczeń, ale to nie na nich się skupiłem.
Akcja dzieje się blisko natury, od pierwszego kadru budzącej niepokój.
– Ojciec ulega w oczach chłopca demitologizacji, ponieważ pojawiają się elementy silniejsze od niego, przeczucie istnienia sił wyższych, boga, natury właśnie. Czegoś, co wykracza poza jego zrozumienie.
Stąd modlitwa…
– …która wychodzi z prostej rozmowy z ojcem. Unikając odpowiedzi na ważne pytanie, ojciec wprowadza syna na nowy trop, natura swoją drogą także. Trudno ująć ten proces w ramy psychologiczne. Filmowa przestrzeń jest zarazem przestrzenią wewnętrzną i zewnętrzną. Jest tym, czego chłopiec się obawia i co go przyciąga. Poza tym przyroda obecna jest również w opowiadaniu „Zimorodek” Kazimierza Orłosia, na motywach którego film powstał. Chciałem, by sytuacja była czysta, niezmącona pejzażami miejskimi czy innymi relacjami.
Na przykład relacją z matką?
– Oderwanie od matki w życiu mężczyzny zwykle następuje później niż inicjacja, o której opowiada „Wołanie”. Trudno, by ten proces odbywał się całkowicie poza polem widzenia kobiet, jednak w tym ujęciu kobiety były niepotrzebne. Rozstawiłem na szachownicy tylko te elementy, które były mi potrzebne i które zwiastują zmiany, jak scena, w której w chłopcu rodzi się okrucieństwo.
Albo kiedy ukrywa się przed ojcem i świadomie wywołuje w nim niepokój.
– To raczej próba sił. Chłopiec widzi, że jest zdolny do manipulacji. W scenie z rybą odkrywa, że może odebrać życie. Ciągle jednak jest dzieckiem, w nocy boi się odgłosów lasu.
W innej scenie traci do ojca szacunek.
– Nie chciałbym tego w ten sposób dopowiadać. Ojciec zachował się tak, jak zachowałaby się większość mężczyzn. Nie oceniam go. Syn dostrzega, że ojciec nie jest wszechmocny, że jest kruchym człowiekiem. Nie nazwałbym tego jeszcze aktem przemiany, raczej rodzajem zbliżenia między bohaterami. Unikałem psychologii, zależało mi na ukazaniu pewnego stanu.
Stąd dalekie plany?
– Właśnie. Poza tym pomijam punkty kulminacyjne wielu rozmów. Pokazuję tylko ich rozwiązania.
Sytuacja rozbiła mit ojca. Dlatego chłopiec zaczyna szukać go w religii?
– Postrzeganie świata nie jest pełne, jeżeli nie bierzemy pod uwagę innej rzeczywistości. Pierwsze kontakty z wyższą siłą czy bogiem zachodzą właśnie w kontakcie z naturą, nie z cywilizacją. Chłopiec jest już w wieku, kiedy te poszukiwania stają się świadome. Odpowiedzi na wiele pytań nie dostajemy od rodziców, ale na swój sposób odnajdujemy je ukryte pod liściem, kamieniem czy na dnie rzeki.
Łukasz Jakubowski
30 lipca 14
Dziś zbiegają się trzy wiodące branżowe wydarzenia: Polish Days, czyli filmowy market, Studio Nowe Horyzonty – program szkoleniowy dla młodych profesjonalistów i A Sunday in the Country, nowatorski program edukacyjny dla młodych krytyków.
– Pomyśleliśmy, że warto wykorzystać jeszcze inaczej to, że T-Mobile Nowe Horyzonty tak chętnie odwiedzają zagraniczni goście – mówi Jan Naszewski, koordynator nowohoryzontowych wydarzeń branżowych.
więcej
Naszewski: – Branżowcy rozproszeni po festiwalu nie mieliby szansy dotrzeć do wszystkiego, co chcielibyśmy im pokazać. Dlatego wydzieliliśmy na festiwalu dodatkową przestrzeń, aby pokazać im najciekawsze polskie projekty. Tak powstały Polish Days
W tym roku zagraniczni producenci, agenci sprzedaży, dystrybutorzy i selekcjonerzy festiwali (w tym Cannes czy Berlinale) zobaczą aż siedem ukończonych filmów – m.in. „Obywatela” Stuhra, galeryjnego „Performera” z Oscarem Dawickim czy „Jak całkowicie zniknąć” Wojcieszka. – Zależało nam, żeby twórcy, pokazujący u nas skończone filmy, w najmniejszym stopniu nie ryzykowali zamknięcia sobie drogi do najważniejszych premierowych festiwali – dodaje Naszewski.
Zagraniczna branża obejrzy też projekty na etapie pitchingu czy work in progress – w tej puli obok oczekiwanych debiutów, jak „Walser” Zbigniewa Libery czy „Toksymia” Julii Kolberger, znalazły się filmy Wojtka Smarzowskiego („Wołyń”), Macieja Pieprzycy („Jestem mordercą”), a nawet „I była miłość w getcie…” Andrzeja Wajdy i Jolanty Dylewskiej.
Według Agnieszki Odorowicz, szefowej PISF, Polish Days wyrasta na topowe wydarzenie promujące polskie kino za granicą, konsekwentnie budujące siatkę kontaktów, które zamieniają się w branżowe i artystyczne przyjaźnie – to tu koproducentów znalazł m.in. najnowszy film Tomasza Wasilewskiego, reżysera „Płynących wieżowców”. Razem z Polish Days startuje trzydniowy program szkoleniowy dla krytyków z całej Europy – A Sunday in the Country. – To wydarzenie nie ma sztywnego planu ani wykładowego charakteru. Chodzi o to, żeby wyjść na trzy dni z normalnego zawodowego toku i na świeżo, z dystansem, spojrzeć na zawód krytyka filmowego. Jego rolę, cele, przyszłość, sens. Nasi uczestnicy razem gotują, jedzą, oglądają filmy i rozmawiają o nich. Wielu z nich, np. z Litwy czy Węgier, po raz pierwszy spotyka się tu z takim festiwalem, na którym prezentowanych jest tak wiele filmów artystycznych.
Dziś też kończy się piąta już edycja Studia Nowe Horyzonty, programu szkoleniowego dla reżyserów i producentów, przybliżającego wszystkie etapy produkcji. – Chcielibyśmy, żeby wszyscy zaangażowani w pracę przy filmie mieli świadomość każdego jej stadium. To ważne, nawet jeśli nie będą w nim ostatecznie uczestniczyć, jak reżyser w finansowaniu – mówi Aleksandra Leszczyńska z Creative Europe Desk Polska, współorganizatora wydarzenia.
Magdalena Felis
Dla Gazety Na horyzoncie, Gavin Humphries, producent (Quark Films, Wielka Brytania), wykładowca Studia Nowe Horyzonty:
– Moim zadaniem jest nauczyć słuchaczy w ciągu tych trzech dni, jak rozmawiać o swoich projektach na międzynarodowym rynku. I jak dzielić zadania między producentem a reżyserem, tak aby jak najlepiej sprzedać własny projekt filmowy. Słyszałem, że według naukowych badań nauczenie się tego zajmuje około dwunastu lat. Takie kursy jak ten są nieocenione w tej edukacji. Są pewnym drogowskazem, porządkują wiedzę o warsztatach i pitchingach, budują kontakty, uczą myślenia o międzynarodowym rynku filmowym, ale mają też rolę terapeutyczną – dzielimy się swoimi, często trudnymi zawodowymi historiami.
To też długoterminowa inwestycja – możesz tu poznać kogoś, kto za dziesięć lat okaże się kluczowy dla twojej kariery.
Jestem pod wrażeniem polskiego systemu finansowania kinematografii. I pod jeszcze większym wrażeniem niezwykle utalentowanych polskich filmowców. Są wyraziści i bezkompromisowi – to wspaniałe dla kina, choć może być wyzwaniem, jeśli chodzi o finansowanie właśnie.
30 lipca 14
Spotkanie Casanovy i Drakuli nie byłoby możliwe, gdyby nie Albert Serra, reżyser „Historii mojej śmierci” (Złoty Leopard, IFF Locarno 2013). Artysta kreuje opowieść o pragnieniu i życiu, której koniec zawsze jest taki sam – śmierć.
więcej
Reżyser do swoich filmów często wybiera postacie znane dzięki tekstom kultury. W „Honorze rycerza” był to tandem Don Kichot i Sancho Pansa, a w „Śpiewie ptaków” – Trzej Mędrcy.
Podstawowa wiedza na temat bohaterów umożliwia ominięcie scen wprowadzających w filmie. Serra od razu wrzuca nas we własną wizję historii. Nie inaczej jest w „Historii mojej śmierci”.
Casanova to przerysowany hedonista, wiecznie jedzący, pijący i uprawiający seks lub zabawiający się w inny sposób. Odczuwa przyjemność nawet z wydalania, co w połączeniu z jego psychodelicznym śmiechem budzi wstręt. Nieprzeciętna inteligencja i obycie, które niewątpliwie Casanova ma, nie są w stanie tu pomóc. Drakula, przedstawiony na zasadzie opozycji, to postać zamknięta w swoim niepowtarzalnym i niezrozumiałym dla innych świecie, z którego nie ma ucieczki. Upajanie się krwią jest dla niego nie tylko sposobem na przetrwanie, ale i formą spełnienia.
I choć wydaje się, że Serra interpretuje bohaterów na nowo, to w efekcie nie udaje się poznać klucza, którym się kieruje.
Być może jest to walka między pragnieniem a pożądaniem, między życiem a śmiercią oraz odpowiednio Casanovą i Drakulą.
Serra ceni wolność. Widać to w powolnej pracy kamery, dyskretnie obserwującej i obnażającej życie bohaterów.
Dostrzec to można w improwizowanych dialogach nieprofesjonalnych aktorów. Z tego wszystkiego wyłania się poetycki obraz, który ogląda się z zaciekawieniem, ale także dużym zdumieniem.
„Historia mojej śmierci” jest trudnym spotkaniem dostarczającym niewytłumaczalnej przyjemności.
Marta Rosół
„Historia mojej śmierci”
Dziś, g. 19.00, Kino NH 4
1 sierpnia, g. 9.45, Kino NH 4
30 lipca 14
Ten film niesie dobrze znane przesłanie: nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe.
więcej
Ci, którzy w przeszłości byli ofiarami niewybrednych szkolnych żartów, po projekcji filmu Anny Odell dostaną dowód na to, że zemsta najlepiej smakuje na zimno. Podczas gdy u agresorów i osób pozostających na to w przeszłości obojętnymi pojawi się pewnie gęsia skórka i niejeden raz podczas projekcji przejdzie im po ciele dreszcz.
„Zjazd absolwentów”, będący filmowym debiutem kontrowersyjnej szwedzkiej performerki, zaczyna się jak klasyczna fabuła. Kamera przenosi nas w sam środek spotkania zorganizowanego z okazji dwudziestej rocznicy matury. Serdeczna atmosfera i zabawowy ton kończą się z chwilą, gdy do głosu dochodzi Anna (w tej roli sama reżyserka, która jest również scenarzystką filmu).
Kobieta w końcu ma odwagę, by na forum publicznym opowiedzieć o bolesnych szkolnych doświadczeniach, które zaważyły na jej dalszym, już dorosłym życiu.
Kiedy wydaje się, że ta psychodrama będzie trwała dalej, stanowiąc tym samym clou całego filmu, Anna Odell serwuje nam nie lada niespodziankę.
Zmienia się charakter filmu, ale też jego forma, balansując na granicy dokumentu i performance’u.
Anna Odell zamienia się rolami ze swoimi prześladowcami. Sadza kolejnych na kanapie, przez chwilę bawi się w psychoanalityka i z lubością studiuje zachowania swoich bohaterów w tej niecodziennej sytuacji. A rejestrowane ich spontaniczne reakcje obrazują pełną gamę ludzkich emocji – od poczucia wstydu i zażenowania, przez dystans i bezpieczną obojętność, po brak jakiejkolwiek głębszej refleksji.
„Zjazd absolwentów” to do pewnego stopnia powodowana względami osobistymi zmyślna prowokacja szwedzkiej reżyserki. I choć kojarzyć się może z psychologicznym eksperymentem, nad wyraz dobrze sprawdza się w filmowej formie. Co więcej, stanowi dowód na to, że każde działanie niesie za sobą jakieś konsekwencje.
Kuba Armata
„Zjazd absolwentów”
Dziś, godz. 19.15, Kino NH 8
Jutro, godz. 10.15, Kino NH 7
30 lipca 14
Rozmowa z Zuzanną Solakiewicz reżyserką filmu „15 stron świata”.
więcej
Łukasz Jakubowski: To, co robi Eugeniusz Rudnik, to jeszcze dźwięk czy już muzyka?
Zuzanna Solakiewicz: Muzyka od początku do końca, ze wszystkim, co może oferować słuchaczowi.
Przyznam, że zamiast wywoływać we mnie emocje, przywołuje kadry z kina science fiction lat 50. i 60. Chociaż pewnie po kilkakrotnym jej odsłuchaniu coś bym poczuł.
– To nie kwestia odsłuchania. Muzyka rozrywkowa czy klasyczna jest czytelna, ponieważ tylko taką słyszymy od dziecka, jesteśmy przyzwyczajeni do tego rodzaju harmonii, potrafimy ją uczuciowo dekodować. To sprawy umowne. Muzyka eksperymentalna ma ogromny potencjał, jednak nie przedziera się do naszej sfery uczuć, bo zbyt rzadko mamy z nią kontakt, a najczęściej w ogóle. Żeby ją poczuć, trzeba się otworzyć. Scenariusz filmu powstał właśnie na podstawie utworów Rudnika.
Dźwięk był pierwszy?
– Jeszcze przed zaplanowaniem zdjęć zmontowaliśmy przebieg utworów. Scenariusz oparty jest głównie na eksplikacjach, w których Rudnik posługuje się metaforami wizualnymi. Tytuł filmu to jego słowa: 15 głosów w utworze porównuje do krajobrazu i wielości przestrzeni między czterema stronami świata. Jeśli Rudnik mówi: „Swoim dźwiękiem oświetlałem…”, to zrobiliśmy sekwencje do utworu na temat światła, jeżeli mówi o perwersyjnych zbitkach, to szukaliśmy kadrów, które zawierałyby dwa obce sobie światy.
Każdy może teraz komponować za pomocą komputera. Czy analogowa muzyka Rudnika jest wciąż atrakcyjna dla współczesnego słuchacza?
– To, że każdy może wziąć kamerę i coś nakręcić, nie znaczy, że powstanie z tego film. To dwie różne kwestie – powszechny dostęp do narzędzi i to, co się z nimi robi.
Co Panią zafascynowało w bohaterze?
– Fascynacja przyszła, kiedy Rudnik przyznał, że chce wzruszać muzyką, opisywać miłość, strach, rozpacz. To było dla mnie odkrywcze. Tak jak jego potrzeba bycia w ruchu, tworzenia. Artysta nigdy nie pójdzie na emeryturę. A film o dźwięku i obrazie chciałam zrobić od dłuższego czasu. Szukałam namacalnego odpowiednika tej koncepcji, dlatego wybrałam twórczość na taśmę. Dźwięk stał się nagle dotykalny, a przez to również widzialny, filmowy. Dla Rudnika dotykalność dźwięku jest zresztą kluczową sprawą
W filmie mówi: „Trzymałem w ręku dźwięk”.
– Dlatego właśnie nie tworzy na komputerze, ale spontanicznie, bierze kawałki taśmy, łączy je ze sobą i patrzy, co z tego wynika. W zupełnie inny sposób modeluje utwory, niż wymaga tego sztuka kompozytorska. Rudnik wszedł do radia jako realizator. Artystą stał się, wypełniając bezczynne godziny na etacie. Tak zrobił swój pierwszy utwór, posklejał kawałki taśmy.
Można więc powiedzieć, że Eugeniusz Rudnik był pierwszym DJ-em.
– Absolutnie tak! Jak DJ scratchował talerzami z taśmą (śmiech).
Czy Rudnik może być zatem autorytetem dla współczesnych muzyków?
– Filmu nie robi się, żeby kreować autorytety. O nich uczą w szkołach, a „15 stron świata” to nie lekcja. Twórczość Rudnika jest aktualna zwłaszcza wobec naszej wtórnej analogowości i używania palców na dotykowych ekranach. Film daje wgląd w pewną epokę. Nawiasem mówiąc, zrealizowaliśmy go na jednych z ostatnich puszek dostępnej w Polsce taśmy 16-milimetrowej Fuji Reala 500D i Eterna Vivid 500T.
Rozmawiał Łukasz Jakubowski
30 lipca 14
Oczy i uszy widzów skierowały się ku reżyserowi. Feder-Kaborda spojrzał na siedzącego nieopodal krytyka filmowego, wskazał na ekran i powiedział:
więcej
– Ta dziesiąta łyżeczka, łyżeczka siedmiu grzechów głównych, jest dla pana, profesorze!
Ujęcie przedstawiało wysoki na pół metra stos recenzji autorstwa profesora. Nagle żylasta ręka wbiła w niego łyżeczkę. A potem drugi raz. Zadała wycinkom czternaście ciosów, jednak nie rozszarpała ich na strzępy. Oblała łatwopalną cieczą i podpaliła.
– Pan jest chory na tym swoim porypanym do cna umyśle! – wybuchł krytyk filmowy.
– Ty niedouczony pismaku, myślisz, że co? Co ty myślisz?! – zripostował reżyser.
– Myślę to! – Krytyk wyjął z kieszeni kanapkę z serem, oblizał ją, osmarkał i rzucił w reżysera.
Kobieta z przekrzywionym kokiem podskoczyła jak oparzona: – Nie opróżnił pan kieszeni ze wszystkiego!
Reżyser z pianą na ustach rzucił się jak puma na krytyka, by go powalić, jednak jeszcze w locie złapał go Erwin. Widownia nagrodziła refleks detektywa gromkimi oklaskami.
– Do kąta! – krzyknął Erwin. Reżyser posłusznie stanął w rogu sali. – A pan nie opróżnił kieszeni, kiedy opróżnialiśmy je wszyscy. Oszukał nas pan, czyli coś ukrywa, zatem jest pan mordercą.
– Po pierwsze, nigdy nikogo nie zabiłem. Muchy nawet! Nie używam lepu, przeganiam je z mieszkania japońskim wachlarzem, który dostałem od pewnej aktorki na festiwalu filmów alaskańskich w Singapurze jeszcze w latach dziewięćdziesiątych. Po drugie, jestem krytykiem i nie w głowie mi morderstwa. Kocham kino, kiedy piszę o filmie, spalam się do cna! A bułkę sobie zostawiłem, bo… – krytyk zawahał się.
– Słuchamy – powiedział w imieniu zgromadzonych widzów Erwin.
– Bo…
– Odwagi – jęknęła blondynka.
Cdn.
Łukasz Jakubowski
|
|
Moje NH
Strona archiwalna 14. edycji (2014 rok)
|