|
Gazeta Festiwalowa "Na horyzoncie", nr 2
25 lip 2014
– Uważam, że „jak to jest zrealizowane” jest równie ważne, co „o czym to opowiada”, bo w praktyce forma definiuje odbiór filmu, decyduje o jego sukcesie lub porażce – mówi Michał Oleszczyk, dyrektor artystyczny Festiwalu Filmowego w Gdyni, krytyk i filmoznawca, od lat zaprzyjaźniony z Nowymi Horyzontami
25 lipca 14
Lily Benson, Cassandra Guan i ponad pięćdziesięciu artystów stworzyli surrealistyczną opowieść o dadaistycznej poetce – baronowej Elsie von Freytag-Loringhoven. Ich film – „Mamadada filmballada” – startuje w Międzynarodowym Konkursie Filmów o Sztuce
więcej
Główną bohaterką filmu jest poetka, artystka, modelka, a przede wszystkim zapomniana przez patriarchalny świat kobieta. Elsa von Freytag-Loringhoven (tytuł i nazwisko odziedziczone po trzecim mężu) łamała wszelkie konwencje i zasady.
Urodzona w Niemczech, większość życia spędziła w Nowym Jorku, gdzie obracała się w towarzystwie artystycznej bohemy lat 20. ubiegłego wieku. Ponoć miała romans z Man Rayem, a Marcelowi Duchampowi ofiarowała pisuar, z czasem jedną z najsłynniejszych fontann na świecie.
„Mamadada filmballada” to kompilacja autorskich minifilmów dokumentalnych, fabularnych i animowanych, a także zapożyczeń z innych materiałów filmowych, zinterpretowanych na nowo. Feministyczny wydźwięk filmu po cichu, ale konsekwentnie towarzyszy jego każdej minucie. To, co jednych zachwyca, innych może oburzać. Raz jest poetycko, raz jest obscenicznie.
Plotki i luki w biografii baronowej wykorzystały Benson i Guan. Pojedynczy epizod z życia Elsy jest zinterpretowany w inny sposób. Reżyserki skorzystały z surrealistycznej techniki „cadavre exquis” / „exquisite corpse”, opartej na grze towarzyskiej, w efekcie której powstaje kolektywne dzieło, kolaż bez określania twórców poszczególnych fragmentów. Posunięcie o tyle słuszne, bo korespondujące z duchem epoki, w której tworzyła Elsa von Freytag-Loringhoven, i nawiązujące do wielu wątpliwości w jej biografii. Nic tu nie jest pewne, jedynie hołd złożony artystce.
Marta Rosół
„Mamadada filmballada”
Dziś, godz. 13.15, Kino NH 8
26 lipca, godz. 19.00, Kino NH 4
25 lipca 14
Yximalloo to kultowa postać japońskiej awangardy muzycznej i jeden z najbardziej tajemniczych jej przedstawicieli. Tadhg O’Sullivan i Feargal Ward postanowili pozwolić mu zachować swoje sekrety. To nie jest klasyczny dokument muzyczny.
więcej
Nie dowiemy się z niego, jakie wspomnienia z dzieciństwa ma Naofumi Ishimaru, jak to się stało, że zainteresował się muzyką, stał się Yximalloo i pozostał nim na kolejne czterdzieści lat. Nie usłyszymy krytyków podkreślających rangę jego twórczości ani fanów wyliczających swoje ulubione albumy jego autorstwa. Tadhg O’Sullivan i Feargal Ward zrezygnowali z całej tej paplaniny na rzecz taktownej obserwacji. Dobrze zrobili, bo klasyczny sposób opowiadania w ogóle nie pasowałby do charakteru twórczości bohatera, a biograficzne gadulstwo mogłoby tylko narobić szkód jego wizerunkowi. Urok Yximalloo zasadza się również na jego tajemniczości.
Nie zostawili widzów z niczym. „Yximalloo” to w równej mierze portret bezkompromisowego artysty, co opowieść o niezwykłym, niespokojnym człowieku i historia miłosna. Naofumi Ishimaru lubi zmieniać kostiumy. W tanim garniturze, w którym bierze ślub, wygląda jak urzędnik niższego szczebla. Odblaskowa kamizelka zmienia go w niewyróżniającego się robotnika. W tłumie na tokijskiej ulicy jest zmęczonym starszym panem. W obcisłych rajstopach na chudych nogach, kolorowych gumiakach i krótkich spodenkach staje się w końcu królem sampli Yximalloo, muzycznym eksperymentatorem i śmiałym performerem. Reżyserzy z lubością pokazują, jak Nao przebiera się w kolejne stroje, przechodząc od wcielenia do wcielenia jak jakiś podstarzały, patykowaty Superman, studiują relację między nim a jego mężem – schorowanym, dręczonym obsesjami właścicielem kota i zawalonego brzydkimi bibelotami domu.
Iwona Sobczyk
„Yximalloo”
Dziś, godz. 19.15, Kino NH 8
26 lipca, godz. 10.00, Kino NH 4
25 lipca 14
Izabella Gustowska w „Przypadku Josephine H.” chwyta kamerą ulice Nowego Jorku. Metropolia staje się miejscem poszukiwań współczesnego wcielenia osobowości Josephine Hopper – żony Edwarda Hoppera.
więcej
Izabella Gustowska dotąd zajmowała się sztukami wizualnymi – najpierw klasycznymi technikami malarskimi, by szybko je porzucić na rzecz intermedialności. Jest jedną z najbardziej znanych polskich artystek wykorzystujących wideoart. Tworzy instalacje multimedialne, a także działa na polu performance’u. Dotąd rzadko wykorzystywała linearne narracje, teraz debiutuje w dziedzinie fabuły. Jej „Przypadek Josephine H.” zobaczymy w ramach pokazów specjalnych.
W filmie Gustowskiej osiem młodych kobiet odgrywa znane sceny z obrazów amerykańskiego malarza Edwarda Hoppera. Jednak w przeciwieństwie do prezentowanego w zeszłym roku filmu „Shirley – wizje rzeczywistości”, z ujęciami będącymi doskonałym odbiciem płócien, Gustowska wybiera współczesny entourage, tłumaczy na teraźniejszość to, co wizualnie nieaktualne.
W swoich nowoczesnych wcieleniach Josephine H. jedzie metrem, robi zakupy, ogląda telewizję.
Kolor skóry nie ma znaczenia, poziom zamożności również. Może mieszka w Harlemie? Albo w Tribece? Przez cały seans towarzyszą nam słowa z dziennika żony Hoppera. Nałożenie myśli kobiety żyjącej w połowie XX wieku, walczącej o swoją niezależność, na ujęcia kobiet żyjących tu i teraz, w wielokulturowej metropolii, daje efekt niezwykły. Łączy przeszłość z teraźniejszością, pobudza do dialogu dwie różne rzeczywistości – wizualny motyw mostu przewija się zresztą przez cały film.
Z dzienników wyłania się jeszcze inny, prywatny rys kobiety – żony wybitnego artysty, ale człowieka o niezwykle trudnym charakterze.
Ten wgląd w małżeńskie życie Josephine tylko wzmacnia efekt uniwersalności, wyrazisty język emocji pozwala w pełni zrozumieć jej sytuację. Całości dopełnia nietypowy portret Nowego Jorku, którego mit wykreowało w dużej mierze kino.
Miasto Izabelli Gustowskiej stoi w kontrze do tego wizerunku.
Odpowiednio dobrane filtry interpretują atmosferę poszczególnych obrazów Hoppera – na ulicach często siąpi deszcz, a jeżeli świeci słońce, jego światło jest przytłumione, chłodne. Prawdziwe bije bowiem od ośmiu wcieleń Josephine H.
Łukasz Jakubowski
„Przypadek Josephine H.”
Dziś, godz. 13.00, Kino NH 6
30 lipca, godz. 16.00, Kino NH 6
25 lipca 14
więcej
Nie ma tu filmów z konkursów, gdyż nie chcę faworyzować żadnego z nich. Nie ma tu filmów znanych, gdyż im nie trzeba pomagać, na wiele z nich nie ma już biletów. Pomóżmy filmom ważnym, ale mało znanym, lub takim, których widzowie nie chcą oglądać, bo są długie. Nie chcę też opisywać tych filmów, bo trudno je omówić w kilku zdaniach, ani pisać o nich banały. Wszystkie są opisane na stronie internetowej festiwalu, informacje o nich znajdziecie też w Internecie.
Premiery: – „Póki szaleństwo nas nie rozdzieli”, reż. Wang Bing, Hongkong, Francja, Japonia 2013, 229' – „Historia mojej śmierci”, reż. Albert Serra, Francja, Hiszpania 2013, 148' – „Moje siedem miejsc”, reż. Boris Lehman, Belgia 2014, 323' – „Oilfields Mines Hurricanes”, reż. Fabian Altenried, Niemcy, Islandia 2014, 122' – „Ostatni niesprawiedliwy”, reż. Claude Lanzmann, Francja, Austria 2013, 218' – „Trudno być Bogiem”, reż. Aleksey German, Rosja 2013, 177' – „Wędrówka na Zachód”, reż. Tsai Ming-liang, Francja, Tajwan 2014, 56' – „Żona policjanta”, reż. Philip Gröning, Niemcy 2013, 175' – „Biały Bóg”, reż. Kornél Mundruczó, Węgry, Niemcy, Szwecja 2014, 119' – „Ana Arabia”, reż. Amos Gitai, Izrael, Francja 2013, 75'
Klasyka: – „Mama i dziwka”, reż. Jean Eustache, Francja 1973, 209' – „Nie słyszę już gitary”, reż. Philippe Garrel, Francja 1991, 108' – „Blue”, reż. Derek Jarman, Wielka Brytania 1993, 79' – „Stokrotki”, reż. Věra Chytilová, Czechosłowacja 1966, 74' – „Szpital przemienienia”, reż. Edward Żebrowski, Polska 1979, 90' – „Paryż, Teksas”, reż. Wim Wenders, Niemcy Zachodnie, Francja, Wielka Brytania, USA 1984, 147'
Roman Gutek
25 lipca 14
– Dobry krytyk powinien napisać kompetentnie zarówno o „Star Treku”, jak i o filmach Ceylana – o wymaganiach stawianych wobec współczesnego dziennikarstwa filmowego oraz o młodzieńczych fascynacjach Hollywood mówi Błażej Hrapkowicz, laureat XVIII edycji konkursu o Nagrodę im. Krzysztofa Mętraka.
Rozmowa z Błażejem Hrapkowiczem, krytykiem filmowym
więcej
Natalia Kaniak: Zwycięzca konkursu może wybrać dowolny film, który zostanie wyświetlony podczas festiwalu. „Poszukiwacze zaginionej Arki” dostali od akredytowanych ponad sto czerwonych metek. Skąd wybór takiego tytułu?
Błażej Hrapkowicz: Wybrałem go kluczem nostalgicznym. Steven Spielberg w dużej mierze odpowiada za moją fascynację kinem. To on przyszedł do Hollywood z własną wrażliwością i pomysłami i zmienił je na zawsze. Wykończyłem kiedyś VHS-y z wszystkimi wówczas trzema częściami przygód Indiany Jonesa, oglądając je raz po raz, więc „Poszukiwacze zaginionej Arki” są dla mnie jednym z najważniejszych filmów. Poza tym uważam, że to dzieło wybitne, arcydzieło kina przygodowego. Nie nowohoryzontowe, ale zawsze byłem przeciwnikiem dzielenia kina na komercyjne, czyli to gorsze, i artystyczne – lepsze. W obu tych sferach pojawiają się filmy wybitne.
W konkursie im. Krzysztofa Mętraka brał Pan udział kilka lat z rzędu, wygrywając dalsze nagrody. Jak dobierał Pan wysyłane artykuły?
– To były teksty pisane bardzo uważnie. Nie lekceważyłem nigdy tego wydarzenia, nawet recenzje opublikowane wcześniej kompletowałem starannie. Przykładałem dużą wagę do konkursu, bo zawsze miał dla mnie znaczenie symboliczne. Wyróżniał utalentowanych krytyków, więc udział i sukcesy w nim miały dla mnie duże znaczenie.
Czy w kontekście panelu dyskusyjnego i festiwalu Kamera Akcja, który gromadzi co roku młodych dziennikarzy filmowych, można uznać, że istnieje społeczność krytyków? Zdaje się, że łódzki festiwal ma zamiar ją tworzyć.
– Osobiście czuję się członkiem środowiska krytyki filmowej, ale nie widzę solidarności zawodowej na szerszą skalę. To raczej grupy znajomych i przyjaciół, którzy próbują się wspierać. Chociaż w kontekście narastającego kryzysu medialnego przydałaby się solidarność dziennikarska i coś na kształt ruchu walczącego o swoje interesy. Panel to z pewnością dobra okazja do dyskusji, która jest potrzebna, szczególnie teraz.
Czy wobec owego kryzysu krytyka filmowa to zajęcie na całe życie?
– Gdybym miał taką szansę, to bardzo bym się z tego cieszył. Krytyka filmowa to zajęcie na pograniczu profesjonalnego zawodu, w którym wykonuje się określone zadanie, i sztuki, na przykład literatury. Jednak ostatnio przyjmuje ona różne formy, także audiowizualne. Wideoeseje operują innym językiem i wydaje mi się, że obecnie bardzo przydatna jest ta multimedialna elastyczność. Jest coraz mniej miejsc, w których można profesjonalnie pracować i zarabiać na pisanej krytyce. Dziś krytyk powinien opanować nie tylko warsztat pisarski, ale umieć przeprowadzić audycję w radiu i spotkanie z reżyserem. Poza aspektem ekonomicznym to szansa dotarcia do szerszej grupy odbiorców.
Rozmawiała Natalia Kaniak
25 lipca 14
Spacery bywają przyjemne, a zwłaszcza w dobrym towarzystwie. Boris Lehman zabiera nas w podróż po dwunastu latach swojego życia w najnowszym filmie „Moje siedem miejsc”, który sam nazywa fikcją autobiograficzną.
więcej
Lehman urodził się w Szwajcarii, ale większą część życia spędził w Belgii, gdzie ukończył studia filmowe. Oprócz reżyserii zajmuje się fotografią i literaturą. Jest także aktorem: wystąpił w filmie Szlingerbauma „Bruxelles-transit”. Oprócz tego współpracował z Chantal Akerman i Henrim Storckiem. Tak bogata biografia to kopalnia sytuacji, które mogą stać się przyczynkiem do stworzenia dziennika.
Czterysta filmów, które zrealizował Lehman, trzysta tysięcy fotografii – to liczby godne podziwu. „W moich siedmiu miejscach” Boris, alter ego reżysera, gromadzi ogromną masę przedmiotów, do których się przywiązuje i które przenosi wraz z kolejnymi przeprowadzkami. Boris to nomada pełen sprzeczności, bo brak stałego miejsca życia nie jest kwestią wyboru, a bardziej niemożnością podjęcia decyzji.
Metraż filmowego dziennika może przerazić – film trwa ponad pięć godzin. Ale już po pierwszych dwóch, zamiast uczucia zmęczenia, wstępuje w nas chęć dalszego poznawania bohatera i jego przemyśleń na tematy wszelakie. Z każdą kolejną minutą wciągamy się w spokojną narrację wypełnioną melancholią, ironią, zaczynamy zaprzyjaźniać się z Borisem, jego znajomymi i europejskim światem, który nam przedstawia.
Po seansie wiemy, że Boris ma problemy z doborem garderoby, zajmuje się kręceniem filmów, głównie, by sprawdzić działanie sprzętu, a każda ławka w parku ma dla niego inne przeznaczenie. Jedna służy do wysyłania SMS-ów, a inna do romansowania. To szczegóły biograficzne, które tworzą więź między reżyserem a odbiorcami i sprawiają, że zaczynamy szukać swoich siedmiu miejsc.
Marta Rosół
„Moje siedem miejsc”
Dziś, godz. 15.30, Kino NH 6
27 lipca, godz. 12.30, Kino NH 6
25 lipca 14
Podjęcie się trudnego, aktualnego i społecznego tematu wymaga od reżysera dużej odwagi. „Biały cień” Noaza Deshe, startujący w Międzynarodowym Konkursie Nowe Horyzonty, to film wyzwanie.
więcej
Reżyser od pierwszych minut uzmysławia publiczności, że to, co zobaczą, będzie wymagało od nich cierpliwości i samozaparcia. Początkowa sekwencja usypia zmysł wzroku, by oddziaływać na słuch: krzykami i płaczem. Rzadko jesteśmy w stanie usłyszeć dialogi bohaterów, zakłócane przez zapętlającą się muzykę. W innych scenach ekspresyjne, nasycone kolory wytrącają nas z równowagi. Deshe tworzy sensoryczny obraz, w którym wędrujemy od filmu dokumentalnego do impresji na temat odczuć głównego bohatera.
Alias (w tej roli hipnotyzujący Hamisi Bazili) jest albinosem, który trafia do komuny skupiającej jemu podobnych. Tanzania, w której przyszło mu żyć, to miejsce niebezpieczne dla ludzi dotkniętych bielactwem. Czarownicy wierzą, że kończyny i genitalia albinosów posiadają magiczną moc, i oferują za nie równowartość lub nawet dziesięciokrotność rocznego dochodu. Alias, chłopiec u progu dojrzałości, codziennie musi się zmagać ze swoją odmiennością i poczuciem śmiertelnego zagrożenia.
Noaz Deshe nie boi się ostrych cięć, rozmycia chronologii, specyficznej pracy kamery, która raz z dokumentalną rzetelnością ukazuje okrucieństwo, innym razem odsłania subiektywne obrazy podświadomości chłopca. Dzięki temu przedstawieniu po raz kolejny przekonujemy się, że zachodni świat niewiele wie o Afryce, a pojawiający się w filmie wizerunek Baracka Obamy tylko to potwierdza.
Marta Rosół
„Biały cień”
Dziś, godz. 19.15, Kino NH 9
26 lipca, godz. 10.15, Kino NH 9
25 lipca 14
Znana z dokumentu „Bi the Way” i kilku krótkometrażowych produkcji, Josephine Decker zadebiutowała na tegorocznym Berlinale dwoma, kręconymi jednocześnie, debiutami fabularnymi. Jeden z nich, „Masło na zasuwce”, można zobaczyć w ramach zmagań o Grand Prix naszego festiwalu.
więcej
Bohaterką filmu jest dwudziestokilkuletnia, rozedrgana emocjonalnie Sarah, której charakter przywodzi na myśl Hannah z „Dziewczyn” Leny Dunham. Aby spotkać się z Isolde, przyjaciółką, która niedawno przeżyła rozstanie, Sarah wyjeżdża na obóz muzyki bałkańskiej. Tam słyszy po raz pierwszy tradycyjną pieśń o opętanej kobiecie, w której włosach zalęgły się węże. Od tej pory ten, wydawałoby się, dramat psychologiczny, zmienia się w nieokreślony kolaż horroru, thrillera i mumblecore’u. Film okazuje się krótkim eksperymentem o przyjemnym, psychodelicznym klimacie.
Huśtawkę nastrojów Sary doskonale oddają zdjęcia Ashley Connor. Nieostre i przypadkowo skadrowane obrazy, w których niektórzy krytycy dopatrywali się inspiracji Terrence’em Malickiem, są w gruncie rzeczy równie pretensjonalne i artystowskie, co cały projekt filmowy. Zaprzepaszczonym potencjałem filmu są świetne dialogi, improwizowane przez aktorów, którzy w istocie znajdowali się podczas kręcenia filmu na obozie „East European Folklife Center”.
Niestety, pomysł, w którym postać Sary powtarzać miała historię z piosenki, nie został prawie w ogóle wykorzystany. „Masło na zasuwce” to z pewnością nowohoryzontowy tytuł, choć widzowie znajdą znacznie bardziej wciągające propozycje.
Natalia Kaniak
„Masło na zasuwce”
Dziś, godz. 16.15, Kino NH 9
Jutro, godz. 13.15, Kino NH 9
25 lipca 14
więcej
– Z mocy nadanej mi przez prawo postanawiam, że ten, kto opuści salę kinową bez mojej zgody, zostanie oskarżony o popełnienie niniejszego morderstwa. A teraz, drodzy państwo, rozpoczynamy śledztwo – powiedział Erwin, gdy za jego plecami piąte ujęcie filmu ukazało łyżeczkę wbitą w pomidora na straganie. Z nacięcia w pomidorze wypływał krwiście czerwony sok. Przypominało to widok martwego studenta, w którego wbito trzynaście noży (czternasty leżał obok ciała). Erwin spojrzał na ekran: – Można wyłączyć to łyżeczko-cudo? – Zabraniam! – krzyknął reżyser. – Jeszcze dziewięć łyżeczek! – Zostawmy, zawału pan dostanie i będzie kolejny trup. Zatem dwadzieścia osiem osób na widowni. Całkiem sporo, jak na liczbę podejrzanych. Jak na liczbę widzów, to wróżę temu filmowi klapę. Czy morderca chciałby się przyznać do zbrodni i oszczędzić nam niepowtarzalnych emocji wynikających z rozwiązywania tej fascynującej zagadki? – Pytanie detektywa za odpowiedź otrzymało lekki pogłos, a potem głuchą ciszę, a potem mokre chrząknięcie. – No i dobrze, lubię to. – Chciałbym coś zasugerować – odezwał się krytyk filmowy z trzeciego rzędu. – Ja chyba wiem, kto zabił, gdyż wydaje mi się, iż to jest naśladowanie morderstwa z pewnego nieznanego filmu, widziałem go na przeglądzie arthouse’owego kina tasmańskiego, całkiem niedawno, jeżeli pamięć mnie nie myli, jakieś trzy i pół roku temu, nie, czekaj, cztery i pół, tak! – Erwin klasnął. – Panie… – Prof. Stanisław Waw-Rozdenny. Bardzo mi miło. – Panie profesorze, siedzi pan blisko ofiary, w trzecim rzędzie. Jest pan zatem jednym z głównych podejrzanych. Proszę się nie podniecać, to nie film. To życie. – Erwin podrapał się wewnątrz małżowiny usznej, coś go tam zaswędziało. Profesor zlany potem podrapał się po łokciach. – Czyli nie wszyscy jesteśmy podejrzani? – zabrzmiał przesympatyczny głos z ostatniego rzędu. – W rzeczy samej. Podczas seansu siedziałem przed panią. Z tego, co pamiętam, nikt z moich sąsiadów bocznych oraz przede mną jakieś dwanaście rzędów nie ruszał się z miejsca. Widok miałem przedni, układ sali jest spadzisty. Cóż, film jest nudny, więc czasami zerkałem na widzów. – Ty obmierzły ignorancie! – Reżyser aż wspiął się na palce, ponieważ był niski. – Dobrze, zaczniemy od pana, drugi rząd. Stawiam 300 złotych, że to pan zabił. Już mówię dlaczego. Cdn.
Łukasz Jakubowski
|
|
Moje NH
Strona archiwalna 14. edycji (2014 rok)
|